Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas

Któż by pomyślał, że w takim malutkim kraju robią takie przyjemne wina! Na winiarskich salonach świata powiada się, że czeka nas kolejna rewolucja – tym razem w postaci win ze Słowenii. Może to trochę przesada z tą rewolucją, ale wina rzeczywiście okazały się niczego sobie. Zacznijmy jednak od początku – degustację urządził Skład Alkoholi Górna Półka coraz szerzej znany z chęci do poszukiwań niestandardowych trunków – o ichnich, powalających dosłownie i w przenośni szkockich whisky, opowiem innym razem – póki co, zatrzymajmy się na winach. A jest na czym się zatrzymywać.

Butelki przyjechały wprost ze Słowenii, o której nie wiedziałem nic, dopóki nasz redakcyjny kolega Marian Jeżewski nie poprowadził tej degustacji. Ano, kraj jest malutki, szczęśliwy, słoneczny (w końcu ta sama szerokość geograficzna co Bordeaux) no i przyjemny skoro na swój hymn wybrali wiersz o tytule „Toast“. No i co najważniejsze, robią wina szczęśliwie nieobarczeni surowością zasad francuskich apelacji. Jak widać po butelkach nie są też obarczeni w ogóle jakimikolwiek zasadami, bo wino sprzedają w czym im się przyśni. Jeden z bohaterów tego wieczoru wygląda jak nie powiem co – ale mimo jego dziwnie pofalowanej butelki innym winom nie ustępuje.

Zaczęliśmy od słabiutkiego białego Jazzu – nazwa fajna, pojemność też fajna (1 L) i na tym tych fajności właściwie dosyć. Wino i owszem nadaje się do spożycia ale wyłącznie przez ddżownice, jeśli podlać nim ogródek. To był ten moment degustacji, po którym wiadomo, że szansa na to, że będzie lepiej zaczyna wzrastać.
Było lepiej i to o pół nieba – Valdhuber Sivi Pinot 2005. Wprawdzie nie przepadam za białymi winami (chyba, że w upał i pod postacią zmrożonego szprycera), ale to winko zaczęło budzić mój apetyt na coś poważniejszego. Dobrze zaokrąglone, krótkie, ale za to o całkiem intensywnym bukiecie.
Nadszedł czas na różowe Scurek Rose 2005. Hm… wino i owszem, natomiast jak słusznie zauważył znany socjolog w trakcie degustacji: z tą nazwą na polskim rynku nie dajemy mu żadnych szans. Wyobraźmy sobie romantyczne randez vous i moment w którym wieńczymy kolację z nadzieją na pozostanie do śniadania czymś takim: Jak ci podchodzi Szczurek, najdroższa?

Czwarte też różowe Batic Rose 2005 było naprawdę wyśmienite. I co najciekawsze, degustacyjna publiczność wykazała się profesjonalnym przygotowaniem. Od razu wiedzieli, że różowe nie jest dlatego, że przypadkiem do beczki wpadł kubek z barszczem, ale… No właśnie, a Państwo wiedzą?
W przerwie prowadzący zrobił śmiały eksperyment, do którego nawet zgłosił się ochotnik. Ja nigdy się w takich sytuacjach nie zgłaszam, bo raz mnie tylko wyciągnęli z publiczności na scenę kabareciarze z formacji Chatelet (ci co teraz prowadzą ten program z dowcipami w TVNie) i skończyło się tym, że bite dziesięć minut robili sobie ze mnie na scenie jaja przy akompaniamencie rżącej publiczności. No, thanks!

Jednak w Górnej Półce ochotnik się znalazł. Więc zawiązano mu oczy, zatkano nos i dano do spróbowania małe co nie co, a on miał zgadnąć co konsumuje. Mimo małego straszonka przez resztę publiczności w stylu: „Nie, on to ma naprawdę zjeść?…“ gość się nie ugiął i wszamał co mu dano. I jak się okazało nie odróżnił pomidora od truskawki, ponieważ my, istoty ludzkie, bez wzroku i węchu smak tak naprawdę mamy do niczego. Sam zaś eksperyment miał udowodnić śmiałą tezę prowadzącego degustację o tym, że do prawidłowej percepcji wina musimy się posłużyć wszystkimi zmysłami, a nie tylko smakiem. Najbardziej podobał mi się fragment o tym, jak Marian Jeżewski posługuje się słuchem, kiedy mu koło ucha odkorkowują butelkę. To się nazywa miłość do wina, prawda?

W drugiej części nareszcie doczekałem się win czerwonych. Najpierw Merlot Traviata 2004 – całkiem fajny, już nieco dłuższy od poprzedników i chciałoby się rzec, pulchniejszy. Już miałem się zachwycić, aż tu nagle pojawił się zdecydowany faworyt wieczoru. Wino, na które warto było poczekać i które tytułową tezę o nowej Francji sprowadza do bliskiej rzeczywistości: Pavo Rdece 2002. To jest to, co tygrysy lubią najbardziej – wyraźne, oleiste łzy, nieprawdopodobna purpura i bukiet wypełniający nozdrza taką eksplozją aromatów, że aż oczy same mrużą się z niedowiary. I ten smak, i pierwszy i drugi – tańczące taniny, trochę leśnej ściółki, trochę dymu i czegóż tam jeszcze nie zliczyć. Przydałby się Peter Mayle ze swoimi porównaniami do brzucha zająca, czy starego, ale drogiego dywanu!

Na koniec jeszcze jedno winko – drogie że hej, więc wymagało decyzji uczestników degustacji czy robimy na jego otwarcie wszyscy zrzutę. A ponieważ umiejętność szybkich decyzji w temacie ściepy na flachę, jest naszą cechą narodową, jednogłośnie uznaliśmy, że bez otwarcia tego Chardonnay 2003 nie idziemy do domu. Warto było! Białe, z intensywną, żółtą barwą, oleiste, ciężkie i naprawdę wyśmienite.

Podsumowując słoweńskie wina powiem tak: brałem udział w wielu winnych degustacjach, kosztując produktów winnic z całego chyba świata. W tym rankingu Słowenia wcale nie plasuje się na jakichś dalekich lokatach. To coraz lepsze wina, które śmiało mogą się mierzyć z niejednym „nowym światem“, pokazując, że na rynku win europejskich jest jeszcze jeden gracz. Na razie cichy i skromniutki, ale wszystko przed nim.

Degustacja win słoweńskich importowanych przez firmę Prados, odbyła się 6 czerwca 2007 roku w imielińskim Składzie alkoholi Górna Półka

Foto: Jarosław Gibas