Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas

Pamiętacie stare, dobre czasy, w których czasem chadzało się na niedzielne obiady do restauracji z boazerią na ścianie przyozdabianą myśliwskimi trofeami? I te kelnerki jendakowo poubierane, które miały tendencję do zatrajkotywania na śmierć wszystkich klientów? Roześmiane i zawsze gotowe do zrozumienia, że kolejna setka wódki będzie już naprawdę ostatnią? I te golonka, kotlety z jelenia i perliczki zarezerwowane zazwyczaj dla panów towarzyszy, kiedy zmęczeni wracali z kolejnych obrad kompletnie o niczym, ale za to ku chwale socjalistycznej ojczyzny?

Dzisiaj takich restauracji ze świeczką szukać – ale uchowała się jedna: wypisz, wymaluj z tamtych czasów. Wprawdzie różni się znacznie jakością serwowanych potraw – bo wtedy wpadki mogły się zdarzyć i nic to nie znaczyło – dzisiaj utrzymać się na rynku, znaczy trzymać fason w kuchni i na stole. Restauracja „Myśliwska” uchowała się z minionej epoki w słynnej, katowickiej dzielnicy Kostuchna. Słynnej, bo ładniutkiej, że hej, by cieszyć oko mieszkającego tam prezydenta, wybranego przez obywateli, zdaje się już dożywotnio.

Wbrew nazwie, to naprawdę przyjemna dzielnica – choć nieco wioskowa, ale w końcu jeszcze nie tak dawno wsią była. I na tej wsi, drodzy państwo, taki rarytas – knajpa, w której w niedzielną porę obiadową drzwi się nie zamykają. Nic dziwnego, bo obok tego sznytu dawnych czasów, mają jeszcze wyjątkowo niskie ceny, no i kilka atrakcji ze skórą z niedwiedzia na ścianie włącznie. Wprawdzie niedźwiedź jest raczej postury mikrej, bardziej plaskaty niż groźny, ale – było, nie było – kawał zwierza. Przyznam, że jak widzę takie rzeczy, to od razu mam ochotę myśliwego, który upolował to biedne zwierzę nawystrzelać po pysku, ale szukaj teraz wiatru w polu.
Zacząłem od rosołu, bo gdzie, jak nie w takich miesjcach należy wrócić do pięknej niedzielnej tradycji? Był naprawdę super: domowy, nie za gorący (akurat nie lubię zbyt gorących), w sam raz, by przypomnieć po raz już nie wiadomo który stare czasy domowego makaronu i rosołu nie pochcodzącego z jakiejś zabidzonej torebkli z marketu.

Ze ścian zerkały na mnie grożnie jelenie, dziki, plus kilkanaście samych poroży, więC ochota na walnięcie myśliwego wciąz mnie nie opuszczała. I tylko wypchana, a dziarsko stojąca na parapecie kaczka spoglądała na mnie rozmarzona. Hm… Cóż było robić – zamówiłem perliczkę, dokładnie ¼ perliczki z kluskami i oczywiście modrą kapustą. Ej, wieś wie, że żyje! Perliczka stała się właśnie moim ulubionym ptakiem – wyjkątkowo delikatne mięso, przy którym bażancina jakoś mi mniej podchodzi.

Przyznam szczerze – jedzenie dziczyzny musi zostać rozgrzeszone, skoro kombinujemy sobie następująco: ktoś to w końcu odstrzelił – nie my, więc raczej trudno nas w to mieszać. A ma leżeć i się zmarnować, to przynajmniej to spożyjmy, żeby na marne nie poszło. Wiem, że to kiepskie tłumaczenie, bo gdybyśmy dziczyzny nie jadali, to może by do niej mniej strzelali. Ale z drugiej strony trzeba sobie zdawać sprawę, że dziczyzna w końcu w kuchniach reszty świata dosyć rzadko spotykana, to prawdziwy rarytas. A restauracja Myśliwska, w tym właśnie rarytasie od lat robi niezłą specjalizację. I cóż znaczy wobec tego trudnego kulinarnego mistrzostwa jakaś tam postgierkowska boazeria na ścianach?

Restauracja „Myśliwska”, ul. Sołtysia 142, Katowice