Oświadczam uroczyście, że kocham Bałtyk i nadmorskie żarcie. A najbardziej z nadmorskiego żarcia, oprócz rybki oczywiście, kocham gofry. Źle się to potem dla mnie kończy, gdyż ubrania mi się kurczą i potem muszę więcej biegać, żeby się w to zmieścić.

Do tych wniosków doszłam po raz kolejny po wakacjach. Dlatego mnie tu tyle nie było, bo wojażowałam i nie posiadałam dostępu do internetu (trochę nie chciałam, trochę nie mogłam). Ale już się poprawiam i relacjonuję.

Gofry nadmorskie kocham od dzieciństwa. Nie wiedziałam długo co w nich jest takiego, że wspomina się je latami i marzy o kolejnych powrotach nad morze i kolejnych gofrowych podbojach.

Pamiętam, kiedy miałam jakieś trzy, może cztery lata, zajadałam z rodzicami gofry we Władysławowie, w Jastarni i wielu podobnych miejscach. Rumiane, chrupiące, z bitą śmietaną i borówkami amerykańskimi na wierzchu. Jeden taki gofr starczał za dwa posiłki.

 

Od kilku lat jeżdżę uparcie do Jarosławca. To specyficzne miejsce, gdzie swoje knajpki prowadzą głównie przyjezdni z Koszalina, Łodzi, z Katowic nawet, Poznania, Sandomierza i nie wiem skąd jeszcze. Coś ma takiego ta mieścina, że człowiek chce tam się w jakiś sposób osiedlić. Dzięki przyjezdnym można w Jarosławcu posmakować nie tylko rybki, ale i kuchni śląskiej czy wielkopolskiej. Jak kto lubi oczywiście.

 

Jarosławiec ma też rewelacyjne gofry, które odkryła przede mną szwagierka, a przed nią koleżanka Ania. Gofry serwuje Kawiarnia Jedyna, która jest niepozorna, trochę w klimacie tamtego stulecia. Ale gofry, gofry są nie z tej ziemi.

 

Właściciel mówi, że od 25 lat ta sama receptura. Ciasto robi sam, nie stosuje gotowców z torebki, nie podsypuje polepszaczami smaków. Każdy gofr jest chrupiący, rumiany, wypieczony w sam raz. Do tego wyborne dodatki. Owoce w żelu, mus z owoców, dżemy, polewa czekoladowa (nie z tubki, tylko wykonana), owoce świeże i tak dalej bez końca. Z czystym sumieniem, mogę polecić Jedyną. Nie natnie się nikt ani w sezonie, ani poza nim.

Co do specyfiki Jarosławca, to sezon rozpoczyna się tam dopiero około 15 czerwca – wtedy zaczyna działać Informacja Miejska czy Turystyczna (jak zwał, tak zwał). W połowie czerwca przyjeżdża tu większość właścicieli pensjonatów i knajpek, które dopiero wtedy otwierają swe podwoje.

 

Dlatego w wielu z nich nie dane mi było nigdy się stołować. W Jarosławcu jestem zwykle w maju lub na przełomie maja i czerwca, kiedy nieco tu pustawo. Nie licząc sanatoriuszy i dzieciaków z zielonych szkół oraz Niemców którzy korzystają ze Spa (jest tu tego coraz więcej, w tym chyba ze dwa w hotelach 4-gwiazdkowych), to typowych turystów o tej porze roku mało.

Co do knajpek, to lata całe zajadałam się w Jackowie, ale z uwagi na to, że dają za dużo przyprawy do ryby, zaprzestałam. Korzystam teraz z ich oferty wędzarni. Wędzone rybki z Jackowa są ok.

Teraz moimi knajpkami numer jeden są „U Romana” (przy ul. Nadmorskiej 30) oraz Tawerna Maltańska (Rybacka 8, przy samej przystani rybackiej).

 

Właściciel pierwszej – pewnie Roman (hehe) – ma fantazję. Lubi sobie pogadać. Robi sam surówki (nie są z wiadra, to plus) i śledzie. Jak jest zimno, pali dla gości w kominku. Śledzie są wyśmienite, w różnych sosach, albo po prostu z cebulką.

Z rybkami różnie, ale potrafi się chłopak dostosować do gustu klienta – sam pyta czy chce się mocno zgrillowaną czy słabiej, czy zestawik, czy osobno, czy może w panierce. W sezonie serwuje też pizzę z pieca.

Aha, że ma fantazję, to ozdabia talerzyk różnymi napisami. Mnie „wyrzeźbił” w pieprzu  patyczkiem, że mi życzy bliźniaków. Chyba go natchnęły moje dwie pociechy.

Maltańska to natomiast klimatyczna knajpka w budynku dawnej Straży Pożarnej. Cegła i masa morskich bibelotów. Jedzenie super. Właściciel chwycił mnie za serce już jakis czas temu, kiedy specjalnie dla syna gotował bulionik rybny.

 

Sam jest ojcem 2- lub 3-letniego chłopczyka, więc dla dzieci proponuje także rybki z warzywami na parze. Zupki podaje z tzw. zielonym lub bez, obsługa zawsze pyta co dziecko lubi. To spory plus, że matkę i dzieci traktuje się jak człowieka, a nie jak intruza – to się zdarza niestety w wielu knajpkach czy wykwintnych restauracjach i żaden tam kącik dla dzieciaków nie załatwia sprawy.

Specjalność Maltańskiej to Dorsz Bolek – czyli nie filecik, a cała rybka. Ryby są moczone w solance i smażone w cieście. Z uwagi na bliskość przystani rybackiej, ryby pochodzą prosto z kutra. Przy nas kupował kilka sztuk od rybaków.

Zastanawiam się, jak jest w sezonie, czy wyrabiają i trzymają jakość. Szczerze – w Boże Ciało było tylu klientów, że dostałam za bardzo wysmażone ciasto na zewnątrz, a niedosmażone wewnątrz i co za tym idzie mięso flądry też było takie sobie. To był tylko jeden raz na te 6 lat (tak tyle lat się tam stołuję), więc mam nadzieję wypadek przy pracy.

Chyba tyle tych nadmorskich opowieści. Obiecałam sobie, że napiszę o rybkach i gofrach, trochę mi to zajęło, ale warto polecić miejsca, gdzie człowieka traktują poważnie, gdzie można zjeść dobrze i się nie zatruć.

Mam nadzieję, że za rok też wrócę do moich ulubionych, oswojonych miejsc. Z wiekiem robię się sentymentalna…