Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas

Ostatnio widelcowi komentatorzy próbowali rozstrzygnąć wielce istotną kwestię – czy krupniokowa marność godna jest dostąpić restauracyjnych progów? Idąc tym tropem musielibyśmy zapytać, czy do restauracji nadają się ziemniaki w mundurkach, podroby kurze i sushi, bo wszystkie te potrawy wymyśliła swego czasu biedota, żeby mieć co do gęby włożyć. Ponieważ zaś jestem zawzięty, wybrałem się do jednej z nielicznych śląskich restauracji, która powyższe dylematy ma w głębokim poważaniu i serwuje krupnioka, że palce lizać!

Karczma pod Młynem stanowi niezły rynkowy fenomen – jest prawie na końcu świata. Znaleźć ją tak samo trudno, jak (kiedy już się znajdzie) znaleźć w środku wolny stolik. I to właściwie o każdej porze. Zabawne jest też to, że gdyby napisać grube tomiszcze o tym, jak restauracja nie powinna wyglądać, to ten lokal w zakładanym dziele świeciłby przykładem. Zrobione to to jest chyba z jakichś gotowych modułów, takich, w jakich na budowach panowie budowniczowie kromkę śniadaniową piwkiem popijają. Od środka obite jest to ściennymi plastykowymi panelami, stoliki wyglądają, jakby pamiętały czasy tow. Grudnia, a gdyby nie współczesna reklama piwa na barze, to mielibyśmy wrażenie podróży w lata siedemdziesiąte. I jak się okazuje, ten cały "sznyt" nikomu nie przeszkadza, a już na pewno nie klientom, na których brak tam nie narzekają. Widać to też po menu – musi być w Karczmie Pod Młynem spory przerób, bo przy tak niskich cenach zwykła restauracja nie miałaby racji bytu.
Jest jednak coś, co przyciąga tu tych wszystkich ludzi. Coś, co niestety, stanowi u nas wielką rzadkość, a mianowicie rzeczywiście śląska kuchnia. Zamówiłem więc krupnioka smażonego z cebulą (100 g za 1,80 zł) oraz karminadla (6,20 zł) z ziemniakami (2,50 zł) i mizerią (3 zł). Do tego śląski napój na "k", czyli jedno piwo (0,5 L za 3,6 zł), bo na całą "kistę" postanowiłem przyjść innym razem.

Krupnioczek wjechał wielce wyrychtowany: z liściem sałaty, kawałkiem pomidora i cebulą ułożoną pomiędzy dwoma pętami. Wbiłem widelec i spod pękniętej skórki wyjąłem pierwszy kęs tego, co wśród naszych Czytelników wzbudziło pewną kontrowersję. Ech… wystarczył ten pierwszy kęs, by przed zamkniętymi oczami zatańczyły wszystkie te razy, kiedy nad smutnie małym jeziorem w Chechle zajadaliśmy z chłopakami krupnioki z rusztu, zmęczeni pływaniem i licytowaniem, która właścicielka bikini powinna z nami podzielić się swymi wdziękami. Potem te wszystkie piwne biesiady, kiedy z coraz to starszymi chłopakami w nieskończoność żegnaliśmy się nawzajem w niepewności, czy za wojskową bramą krupnioki będą tak samo dobrze smakować. W końcu festyny zakładowe, w trakcie których pan Ewald i pan Henio nawaleni, jak stodoła, postanowili zażyć kąpieli i pluskali się nago w stawie na oczach zdziwionych dzieci i nas przy budce z piwem z zastygłymi krupniokami nabitymi na widelec. Ech… gdzie te wszystkie skandale, idioci u władzy, kochanki prezesów i pielgrzymki na Annaberg?

Wszystko minęło bezpowrotnie, a krupniok pozostał. Taki sam – swojski, znany i tak znakomicie smakujący pod błękitem nieba. Zawsze gotowy, by wydusić z niego ostatnie ziarenka kaszy ku chwale Ojczyzny i trzeciej, jeszcze młodszej pani dyrektorowej. I teraz mielibyśmy nie wpuścić krupnioka na salony tylko dlatego, że jesteśmy w Europie? Potrafimy zaakceptować w wykwintnej restauracji oscypka z żurawiną zestawionego w karcie dań obok dystyngowanie brzmiącego camemberta, to cóż staje na przeszkodzie, by zaakceptować tam też śląską specjalność? Oj, nie zostawia się starego wysłużonego przyjaciela na mrozie i wichurze, samemu grzejąc cztery litery przed francuskim kominkiem! Bo krupniok w restauracji nie musi razić niczyich oczu – to tylko kwestia podania! Skoro pomielone surowe mięso znalazło tam swoje miejsce (dziś trudno znaleźć restaurację nie serwującą tatara!), skoro zajadamy się owiniętą w wodorosty surową rybą, żabami w chrzanowym sosie, ślimakami w maśle i tymi wszystkimi "dziwnymi" rzeczami, to czemu nie krupniokiem? Skoro w tak wielu restauracjach podaje się dziś wodzionkę – zupę wymyśloną z biedy, w której pokruszony chleb z czosnkiem stanowi największy rarytas, to czemu nagle mamy się krupnioka wstydzić?

Świetnie, że Karczma pod Młynem tak sobie świetnie radzi, bo to pokazuje jak wielu z nas lubi sobie dobrze zjeść. I jak wielu ludzi – podobnie jak ja – uważa, że najgorsza rzecz jaka mogła się na śląskim restauracyjnym rynku wydarzyć, właśnie się nam przytrafiła: tak marginalny w nim udział rzeczywiście śląskich restauracji. To smutne, a nawet jeszcze smutniejsze…

Karczma Pod Młynem, Katowice, ul. Dytrycha 3A