Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas

Idea wegetarianizmu jest mi bliska. Nie dlatego żebym był zawziętym „Zielonym”, ale przede wszystkim dlatego, że na polu kulinarnym odniosła spore sukcesy. Ideologiczne „nie żarcie” mięsa wywołało potrzebę urozmaicenia menu (bo ileż można wtranżalać kiełki?) i dzięki temu właśnie w wegeteriańskich jadłodajniach można zjeść całkiem niezłe rzeczy.

Do tej pory w Katowicach sukcesy odnosił  „Złoty Osioł”, teraz tuż pod nosem wyrosła mu konkurencja. Otóż trzy kroki od ul. Bankowej, czyli uniwersyteckiej Mekki, otworzyło się coś o nazwie Green Way, czyli bar wegetariański. Zresztą nazwa „bar” pasuje tu jak ulał, bo lokal raczej przypomina dawny bar mleczny, niż nowoczesne bistro. Stoliki i krzesełka, jak z domu dla lalek plus pastelowe ściany i barek, jak w wojskowej stołówce. Się zamawia, się siada i się czeka. Potem pani zza lady krzyczy, żeby zagłuszyć przejeżdżające za szybą tramwaje i autobusy: „Zrazy raz, proszę!” i wtedy się podchodzi i dostaje talerz plus możliwość wyboru sztućców z koszyczka. Wyższość „Green Way-a” nad „Złotym Osłem” polega na tym, że nie trwoni się czasu w kolejce, czekając aż pani kelnerka ze szczegółami opowie wszystkim po kolei co znajduje się w wystawionych na barze blachach. Tutaj wpadli na odkrywczy pomysł wywieszenia menu obok baru. Niestety, istnieje pewien problem: kiedy czytamy na tablicy „Sambosy (8,9 zł) to i tak musimy zapytać co to za pieroństwo. Pani tłumaczy, po czym i tak dalej nie wiemy, bo zapomnieliśmy nazw pięciu z sześciu wymienionych składników.

Ja zamówiłem Green Way Mix (19,9 zł) słusznie kombinując, że w tym Miksie musi być wszystkiego co tu mają po trochu. I było, a nawet więcej: kofta indyjska (czyli kuleczki z twarogu),  kotlet sojowy, tarta, pierożek (jakiś tam – niestety zapomniałem z czym w środku), ryż, krokiet, gulasz meksykański, sos i surówki. Do tego wziąłem sok z brzozy (3 zł) na popitkę i… macie rację: nie dałem rady zjeść wszystkiego.

Trzeba uczciwie przyznać, że gdyby tak mi zawiązać oczy to trudno by mi było cokolwiek o tych smakach opowiedzieć. A już rozpoznać, co jest co z wymienionych wyżej rzeczy to też nie lada sztuka. Generalnie obstawiam na pierwszym miejscu gulasz meksykański (to zdaje się było to pomarańczowe) i kotlet sojowy (z wyglądu wypisz wymaluj karminadel). Reszta wymaga już wielkiego ideowego zaangażowania. Co więcej, tarta i krokiet były kompletnie niezjadliwe. Pierwsza na cieście konsystencji zbrojonego betonu przyprawiała o ból zębów, drugi był jakiś taki bez smaku i też twardawy. A może się nie znam? Może tak ma być właśnie – żeby nie smakowało! Wtedy można dopiero poczuć co znaczy ideologiczne zaangażowanie. A tak poważnie wiadomo przecież, że wszystkim nie da się dogodzić

Pamiętacie scenę z filmu „Siedem lat w Tybecie”, w której mnisi przed postawieniem domu wygrzebują z ziemi każdego robaczka, żeby go nie uszkodzić? No właśnie! To się nazywa żyć w harmonii ze światem. Harmonia ta jest, niestety, zupełnie obca np. mojemu psu. To zresztą dla przeciwników wegetarianizmu jest dowodem na to, że żywienie się roślinami nie jest naturalne dla ssaków, bo inaczej np. psy jadłyby trawę. Od razu muszę wyjaśnić – nie wiem jak inne psiska, ale mój je trawę od czasu do czasu kręcąc przy tym mordą jak rasowa krowa. Właściwie jest mu obojętne co je: kiedyś przyłapałem ją (bo to panienka jest) jak biegła przez ogród z wypchaną mordą i miną, która oznacza: „jakby co, to jestem niewinna,” co z kolei oznacza, że ma w tej mordzie coś, czego tam nie powinno być. Kiedy rozwarłem jej paszczę, na zewnątrz wyskoczyła uszczęśliwiona uwolnieniem sporej wielkości żaba. Nawet nie byłem zdziwiony – w końcu to owczarek francuski. Tym jednak różni się od kulinarnej arystokracji, że zeżre wszystko, bo nie słucha żadnych podszeptów tych, co wiedzą lepiej. Słucha swojego wewnętrznego, psiego głosu i zawsze precyzyjnie wie, co mu jest potrzebne. Czasem trawa, czasem żabie udka. Hm… kogoś mi przypomina

Bar wegetariański „Green Way”, Katowice, ul. Warszawska 23.