Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas

Korespondencja własna z Francji

Wyobraźmy sobie dość elegancką restaurację, w której spożywamy przystawkę na pięknie zastawionym stole. Kończymy jeść, odkładamy grzecznie sztućce na talerzyk i oczekujemy, że kelnerka przyniesie nam nowy talerz i nowy zestaw sztućców – w końcu teraz nadszedł czas na danie właściwe.

Podchodzi kelnerka, bierze w dłonie nasz brudny talerz po przystawce, drugą ręką chwyta za nasze zużyte sztućce i z kamienną miną kładzie je na tym eleganckim stole przed nami. Talerz i owszem dostaniemy nowy, ale sztućce muszą nam wystarczyć do każdego dania w tym lokalu. Niefajnie, prawda? Od razu myślimy, że jeśli autor tego wstępu nie ściemnił, to raczej opisuje sytuację z Kazachstanu lub innej odległej krainy. Nic bardziej mylnego: rzecz miała miejsce we Francji w każdym niemal lokalu, który udało mi się odwiedzić przy okazji zwiedzania winnic Bordeaux. Raz nawet na bezczelnego talerz z brudnymi sztućcami sam podałem kelnerce, żeby sprawdzić, czy zrozumie ten niewinny gest oznaczający potrzebę zmiany sztućców. Niestety – talerz wzięła, a sztućce bez pardonu odłożyła na stół. I nawet nie było wstydu poznać!

A my tu się rozczulamy: oto wielkość francuskiej kuchni przyobleczonej we wszystko wiedzący przewodnik Michelin i łysego małego Luisa de Funesa, który potrafił ocenić rocznik wina, bez jego próbowania. Narzekamy na polskich restauratorów i szukamy uchybień gdzie popadnie. Tam, tym czasem, są sztywne reguły – o pierwszej po południu kawy nie uświadczysz, bo jest to pora lunchu. A zatem kawa i owszem, ale po jedzeniu. Kiedy zaś kończy się pora obiadu, to kawę i owszem można dostać, ale o coś do żarcia jest znacznie trudniej. Na nic daje salwowanie się ucieczką do MacDonaldsa – bo po pierwsze trudno je rozpoznać (widziałem nawet takiego, który był cały w żółte paski), a po drugie bywają zamknięte z niewiadomych przyczyn.

Zostaje zatem zdanie się na menu dnia. Składa się ono z przystawki (tu kilka do wyboru – zazwyczaj królują tu przeróżne odmiany sałatek, nierzadko z tuńczykiem), z dania głównego (dziwnym trafem najczęściej w owych propozycjach królowała kaczka – jakoś tak na wybory, co nie?) i deseru, który jest albo słodki, albo nazywa się „fromage", co oznacza, że dostaniemy trzy kawałki sera. Jest oczywiście wino i woda mineralna, na którą trzeba wyjątkowo uważać. Otóż Francuzi są sprytni, że hej i nie ma na nich sposobu – kiedy się zamówi „l'eau plat" to przynoszą kranówę przelaną do butelek po winie luyb szampanie. Kiedy zaś próbuje się zaszpanować swoim znikomym francuskim i z trudem wymówi trudną zbitkę „ une eau gazeuse" otrzymujemy wodę gazowaną, która potrafi być równie droga, co butelka wina. Taka przyjemność spotkała mnie w naprawdę miłej restauracji Le Savoie w Margaux! Butelka gazowanej wody kosztowała 8 euro, a butelka wina 9,5 euro. A jednak jest różnica, o czym wiedzieli już biesiadnicy biblijnego wesela w Kanie Galilejskiej.

Zaś różnic w naszej kulturze żywieniowej jest znacznie więcej – zaczynają się na śniadaniu, a na kolacji kończą. U nas zupa, jest ważnym składnikiem obiadu, a długotrwały jej brak powoduje znaczny stres dla polskiego podniebienia. Tam zaś, odwiedziwszy jakieś dziesięć knajp zupy nie uświadczyłem nigdzie! Co za kraj? Podobno zupę jedzą ewentualnie do kolacji, a i to nieczęsto. Najtrudniej jest się jednak przyzwyczaić do malutkich śniadań i olbrzymich zapychających kolacji, czyli do czegoś absolutnie odwrotnego, niż wpaja się nam przez całe życie. Słynne powiedzenie mówi, że śniadanie możemy zjeść sami, obiadem się podzielić, a kolację oddać w całości. Teraz już wiem, że wymyślili je Francuzi, bo i owszem chodzi o to, żeby kolację oddać, ale właśnie im, bowiem jest im jej zawsze mało.

I teraz wyobraźmy sobie dzień rozpoczęty od kawy, szklanki pomarańczowego soku i croissanta, który dla urozmaicenia możemy zanurzyć w kawie lub posmarować dżemem. I już. A do obiadu długa droga…

W końcu, kiedy się wreszcie tego obiadu doczekamy, to musimy się zmierzyć z opisywanym wcześniej menu i dopiero na koniec dnia możemy popuścić pasa, ale też pod kontrolą polecanego na dany dzień przez szefa kuchni menu.
W sumie jednak trudno narzekać, bo kuchnia – nawet ta przymusowa z menu jest naprawdę znakomita. W restauracji TGV Gascon, znajdującej się dokładnie na przeciwko dworca w Bordeaux, szefem kuchni okazał się Rosjanin, który nie dość że przygotował znakomitą jagnięcinę, to jeszcze wyszedł z kuchni i ze słowiańską troską zapytał: „nu szto, pokuszali?". Ano pokuszali! Czterogodzinna podróż TGV była tak męcząca, że smakowało nam tak, że prawie sobie ręce zjedliśmy.

Bo jak już się człowiek przyzwyczai do Francuzów, z rezygnacją uzna, że trzeba się do ich inności dostosować. I prawdę mówiąc nie ma lepszego kraju dla rozkoszy podniebienia. Trzeba oczywiście wiedzieć gdzie i co zjeść… a to już wiedza zarezerwowana dla nielicznych. Na szczęście w gronie wtajemniczonych znalazł się nasz kierowca, czyli monsieur Robert, który koniecznie chciał się przed nami Francją pochwalić i trzeba powiedzieć, że cel swój osiągnął bardzo dobrze.
Tak więc znalazłem się nad zatoką w Arcachon, gdzie miejscowi rybacy specjalizują się w połowie i hodowli ostryg. Wprawdzie raz już próbowałem tego specjału na Dniach Kuchni Francuskiej w Promnicach, ale te świeżo wyciągane z wody, rozłupywane nożem na własnych oczach, oddzielane nożykiem od skorupki i skrapiane sokiem z cytryny są naprawdę rewelacyjne. Był taki moment, w którym zastanawiałem się, czy nie rzucić wszystkim i nie zamieszkać nad tą zatoką – ale istnieje duże prawdopodobieństwo, że zanim bym cokolwiek zarobił na ostrygach pewnikiem najpierw bym je wszystkie zjadł.

Monsieur Robert odznaczył się też wielką odwagą, gdyż dzięki niemu zobaczyłem miejsce, w którym stołują się kierowcy tirów. Ci to wiedzą gdzie dobrze zjeść i to pod każdą szerokością geograficzną. Ten lokal nazywał się Les Cardinaux i znajdował na przedmieściach Bordeaux. Płaciło się w nim 12.30 Euro za wstęp i żarło i piło absolutnie do woli. W środku harmider przypominał stadion 10-lecia, ilość kierowców też, za to jedzenie było najprzedniejsze. Kiedy zaliczyłem dwa pełne talerze przystawek złożonych z niezliczonej ilości małż, krabów, plastrów polędwicy, sałatek, grzybów, szynki, pieczonych ziemniaków w sosie czosnkowym i Bóg wie czego jeszcze, przyszła kolej na danie główne zamawiane u kelnerki. Decyzja nie była łatwa, ale z drugiej strony tak rzadko ma się okazję spróbować kangura… Był naprawdę znakomity i jak powiedział nasz redakcyjny kolega Marian: „ten kangur już nam nie podskoczy".

Wymiękłem przy deserze nie mogąc już w siebie zmieścić nic poza beczkowym winem, które samemu nalewało się do dużych, szklanych dzbanków w dowolnych ilościach. No, wiadomo, wino zmieścić zawsze daję radę! Zjedzony tego dnia suty obiad w restauracji La Bouee w Arcachon, mimo znakomicie przyrządzonej ryby, wydawał się marną namiastką tego obrzydliwego obżarstwa z kolegami tirowcami. Od dzisiaj, jak się gdzieś zobaczy stojące tiry – to znak, że dobrze i tanio tam dają jeść. Możecie mi zaufać.

Oprócz tych ochów i achów nie obyło się bez wpadek – pierwsza miała miejsce w restauracji na dworcu Montparnasse w Paryżu, gdzie pod stolikami spacerowały gołębie, a wino miało smak wody wyżętej ze starej szmaty. No pewnie, że nie wiem jak takie coś smakuje, ale mam wrażenie, że tak samo. Druga wpadka miała miejsce w malutkiej restauracji w Castelnau, gdzie… Ale dajmy już temu spokój. Francja jest wielka, tylko trzeba wiedzieć gdzie pójść na obiad. Francuzi są fantastyczni i warto z nimi trzymać sztamę, chociażby dla tej wspaniałej wiedzy.

 

Wyjazd do Bordeaux odbył się 14-18 października 2007 roku.

Więcej o wyjeździe do Bordeaux, galeria zdjęć i film z wycieczki znajdziesz tutaj

 

Foto: Dorota Mrówka, Jarosław Gibas

Galeria: 1 i 2 – restauracja La Bouee, 3 i 4 – Restaurant Le Savoie, 5 i 6 – Les Cardinaux, 7 i 8 restauracja TGV Gascon,9 i 10 – Le Baron Gourmand, ostrygi z hodowli pod Arcachon, hodowla ostryg La Route de Lhuitre niedaleko Arcachon