Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas

Historia tego miejsca budzi szacunek: z jednej strony symbol śląskiej kuchni, z drugiej można by tu spokojnie nakręcić niezłą kinową epopeję ze współczesnym Śląskiem w tle. Mamy tu bowiem wszystko – tradycję górniczego osiedla, jednej z nielicznych architektonicznych perełek z całym anturażem niedzielnych rodzinnych spotkań przy piwie i żywym muzykowaniu  przy akompaniamencie wrzeszczącej dziatwy i sztrykujących śląskich matron. Mamy też historię ostatnią, kiedy Karczma Śląska na Giszowcu (a tak się to kiedyś nazywało) szukała swojej tożsamości: od piwnego pubu spod ciemnej gwiazdy, po burdel, który swego czasu przyciągał tutaj amatorów damskich krągłości wystawionych na sprzedaż.

Potem było trochę gangsterki, jak z filmów Pasikowskiego przy huku strzałów z pistoletu i wreszcie nastała cisza, przerywana jedynie raz po raz odwiedzinami tych wszystkich, którzy nie mogli uwierzyć, że słynna karczma jest już zamknięta. Tak trwało to lat kilka, aż wreszcie coś drgnęło – przy karczmie pojawiły się rusztowania i zaczęli się krzątać robotnicy. Wszystkie śląskie gazety odnotowały ten fakt, prześcigając się w wyjaśnianiu co też tam będzie. Oczywiście karczma, kiedy zaś – tego oczywiście nie wiadomo. Kiedy w końcu skończył się remont, natychmiast tam pojechałem na przeszpiegi – karczmy nie było, był za to giszowiecki Dom Kultury – dobre i to pomyślałem, mimo iż nie należę do entuzjastów skata w oparach dymu z papierosów. I dopiero teraz, jakoś tak kilka dni temu, dowiedziałem się, że karczma działa! Nie było wyjścia – sami rozumiecie – pojechałem tam na kolację.

Teraz nazywa się Dworek pod Lipami – wyremontowany, odpowiednio podświetlony – słowem, jak nowy. Wchodzi się wprost do sali z barem całkiem nieźle wyposażonym. Zaraz potem mamy jeszcze dwie sale – całe w przyciemnionym pomarańczu. Do tego stoliki z pełną zastawą i krzesła przykryte czerwonym płótnem. Staje się jasne, że to restauracja pełną gębą, a nie kolejny kuflolot. Wszystko nowiusieńkie i tylko nieliczne małe zdjęcia na ścianach przypominają o historii tego miejsca.

Zabrałem się za menu. Na szczęście mają w nim spory udział dania kuchni śląskiej, co od razu cieszy, bo przecież wbrew pozorom to jednak na Śląsku rzadkość. Zacząłem od ślimaków z czosnkowym masłem (15 zł). Idealne na rozochocenie podniebienia, szczególnie jak się po ślimakach wychyli skorupki z roztopionym masłem. Potem koniecznie Obiad Fatra (13 zł), czyli jaja sadzone na bekonie plus małe, ciemne kluski z cebulką. Od samego zapachu można było zwariować. Wprawdzie jaja na bekonie bardziej kojarzą mi się z angielskim śniadaniem, ale przyjmijmy to jako urozmaicenie śląskiej kuchni. I to wielce przyjemne urozmaicenie. Nie byłbym sobą, gdybym na tym poprzestał – zatem wziąłem na warsztat jeszcze stek drwalski (35 zł) – znakomicie przyprawiony i rozpływający się w ustach oraz nóżki kurczęcia w kołderce orzechowej (18 zł). Te ostatnie ciekawie przyrządzone, bo efekcie otrzymujemy dość grubą orzechową skórkę skrywającą w środku kurze udko. W sam raz, żeby przyzwoicie po Śląsku utyć, przestać się ruszać, za wyjątkiem tego drobnego zaangażowania, którego wymaga wlanie w siebie kufla piwa (0,5 L za 5 zł).

A jak już tak siedziałem z wydętym brzuchem, rozejrzałem się dookoła w poszukiwaniu (złośliwym, a jakże) czegoś do wytknięcia. Hm… ciężko będzie: potrawy dostałem w niecałe 15 min, muzyka nie przeszkadza, kuchnia rewelacyjna i może trochę za dużo światła. Ale to ostatnie stwierdzenie, przyznam szczerze, lekko naciągane. Zatem witamy ponownie starego, dobrego przyjaciela na śląskim kulinarnym rynku, bo historie, nawet te najdziwniejsze, mają to do siebie, że lubią mieć ciąg dalszy!

Restauracja „Dworek pod lipami”, Katowice, pl. Pod lipami 1