Lubię dobrze zjeść, lubię gotować, choć niestety czasami ponoszę spektakularne kulinarne porażki. Niestety (lub stety) mam żyłkę szalonego naukowca i lubię eksperymentować.Bywa, że doprowadzam moją kuchnię do ruiny: a to mi powidła wybuchną, a to ciasto drożdżowe napuchnie, potem się wyleje a potem zapadnie, a to mięso przypali a polędwiczki flambirowane osmolą okap i tak dalej. To mnie nie zraża. Gotuję bo lubię, podglądam innych, inspiruję się, czytam o gotowaniu, o kuchni o kucharzach i mistrzach, oglądam, wącham, macam, gniotę, wyobrażam sobie co by było gdybym pomieszała różne składniki ze sobą, czasami na szczęście poprzestaję na wyobrażeniach.

Z pewnością nie jestem perfekcyjną tą no wiadomo ani typową gospodynią domową, ale za to mam dyplom pomocnika kucharza i dwóch samozwańczych kucharzy w rodzinie, w tym jednego profesjonalnego, w dodatku włoskiego*. To mi daje siłę, że jak oni mogli, to ja też się ośmielam. Chociaż czasami się dołuję, jak widzę te masterchefy czy inne tego typu programy, w których ludzie potrafią ugotować rzeczy, o których mogę pomarzyć.

Tak sobie myślę, że większość z nas tak ma, tylko boi się przyznać. Zaryzykuje taką hipotezę, że zwłaszcza wśród kobiet, panuje moda na bycie najlepszym. Trzeba być najlepszą matką, najlepszą kucharką, najlepszą ekspertką od jedzenia, zdrowego żywienia, zakupów, przypraw, itede. Nie ma miejsca na pomyłki.

Eeee tam. Ja wrzuciłam na luz i pozwalam sobie nawet na te niekontrolowane wybuchy. Mąż tylko czasem przychodzi do kuchni i mówi: „O kurcze, czyli mam coś zamówić?” No co poradzić. Tak już mam.

*Mój samozwańczy kuzyn kucharz, to niedoszły prawnik. Rzucił prawo na trzecim roku i zaczął terminować w różnych knajpkach, restauracjach, pizzeriach, barach, żeby nauczyć się gotować. Teraz pracuje w jednej z lepszych restauracji w Turynie. To się nazywa pasja.