Autorem wpisu jest: Brzuchomówca

Trzeba to wyznać asertywnie, jak na kozetce u psychoterapeuty: Brzuchomówca nigdy nie ufał kuchni tureckiej. Nie chodzi, uchowaj Boże, o uprzedzenia rasowe czy higieniczne, ale o kebab. Bo czy można powierzyć swoje podniebienie narodowi, który ze smacznych i soczystych kawałków mięsa formuje coś w rodzaju kopca termitów, a następnie opieka to na pionowym ruszcie, po czym obrzyna i zjada zewnętrzną warstwę kopca o smaku i suchości trocin drzewa sandałowego?

Kebab – muzułmańska parabola hamburgera – też służy do napychania: najpierw specjalnego pieczywa, a potem jelit i też daje się przełknąć tylko w towarzystwie mazistych sosów maskujących smak. Gdyby zatem stworzyć kebabburger byłby to poszukiwany od wieków jedyny punkt styczny cywilizacji Islamu i Zachodu.

Dlatego do stołu restauracji hotelu "Star" w tureckim Side usiadł Brzuchomówca bez apetytu, choć aby się tu dostać, przeszedł martyrologię dwu i pół godzinnej podróży w zbyt bliskim sąsiedztwie bezstresowo wychowanego potwora, którego niczym nie uzasadniony wrzask powodował łuszczenie się laminatu na ściankach samolotu i którego rodziców (pogrążonych w cudownej nirwanie obojętności) należałoby skazać na piętnaście lat przymusowych robót w obozie pracy produkującym głośniki wysokotonowe.

Do stołu restauracji hotelu "Star" najpierw podano rybę. Dziwne. Ludy pasterskie, koczujące w bezpośrednim sąsiedztwie mórz, nie potrafią przyrządzać ryb. Ich ryby są beznamiętne. Banalne. Żadne. Może dlatego, że u ludów pasterskich ryby nie wywołują emocji? Nie można ich wypasać, grać im na fujarce, zaganiać do zagrody z pomocą owczarka, zerkać na nie zalotnie w chwilach melancholii, ani szyć z ich skór kożuchów. Natomiast jagnięcina wychodzi ludom pasterskim fantastycznie.

Tydzień przy stole restauracji hotelu "Star" da się zrekapitulować kilkoma zwięzłymi raportami z autopsji kubków smakowych. Po pierwsze: Turcy potrafią lepić rozmaite formy rozmaitych mielonych mięs pieczonych na grillu. Dania te mają genotyp ich religijnych krewniaków z krajów arabskich, ale są znacznie lepsze. Zasadnicza różnica polega na tym, że Arabowie do tych samych mięs dodają przesadne ilości płynu po goleniu, więc po obfitym posiłku nie odbija się człowiekowi jedzeniem tylko najnowszą nutą poszukiwaną przez imperium Diora. Po drugie: Turcy potrafią parzyć herbatę, choć serwują ją w zniczach nagrobkowych. Po trzecie: dobre są tureckie kurczaki. Po czwarte: złe są tureckie wędliny – wytwarzane chyba tylko po to, żeby się przypodobać turystom z Dusseldorfu, bo Niemcom łatwiej już wybaczyć faszyzm niż smak ich wędlin. Po piąte wreszcie: pod żadnym pozorem nie wolno jeść tureckich słodyczy. Tutejsze desery, wyglądające jak halucynacje dizajnerów Versace, powodują, że cukier w krystalicznej postaci odkłada się pod paznokciami u nóg, a przez trzy miesiące po spożyciu akcje wszystkich koszmarów sennych dzieją się na plantacjach buraka cukrowego pod Lublinem.
Generalnie kuchnia turecka jest chwiejna smakowo, choć niezwykle konsekwentna historycznie: za żadne skarby nie znajdą się w niej: wódka Sobieski ani sznycle po wiedeńsku. I to jest jakiś wyznacznik.

Hotel „Star" , Selimiye Mahallesi, Devlet Hastanesi Altı, Side 07330, Turcja