Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas

Dawno, dawno temu, kiedy Zachód był na dalekim zachodzie, a Wschód u nas, w majowe popołudnie chadzało się do ogródka, czyli na działkę. Teren ten, będący namiastką letniej rekreacji i jednocześnie ersatzem daczy w jakimś kurorcie, służył całym pokoleniom: wnuki zażywały kąpieli w wybetonowanej sadzawce i rozciągniętych kąpielówkach, natomiast starsi wspólnymi siłami przygotowywali ziemię pod uprawę marchewek. Stężenie ołowiu w śląskim powietrzu dodawało marchewkom smaku, dokładnie tak samo, jak powiew ciepłego wiatru zwiastujący rychłe nadejście lata. Czasy się zmieniły – teraz majowe popołudnia spieszymy
spędzać również w ogródkach, tyle że miast marchewki wyrastają w nich rozłożyste parasole.
Czy dobra ta zamiana trudno powiedzieć – ale z drugiej strony w moim przekonaniu siedzieć, pić piwo i nic nie robić jest o wiele przyjemniej, niż pielić na kolanach zachwaszczone grządki.

Miałem niedawno zajęcia z pewnym lektorem angielskiego wprost zza oceanu. Otóż znalazł się on w Polsce akurat w okresie jesienno-zimowym, łaził więc katowickimi ulicami nieco przygnębiony i z każdym kolejnym jesiennym dniem wysyłał do rodziny maila, żeby mu przysłali następną ciepłą kurtkę. Próbowałem mu wytłumaczyć, że Katowice nie są krainą białych niedźwiedzi i że jak wytrzyma zimę, to od razu będzie wiedział, że warto było trochę pomarznąć. Niestety, zrejterował za ocean w okolicach marca, nie dając sobie szansy zobaczenia miasta kwitnącego letnimi ogródkami i coraz krótszymi spódniczkami jego mieszkanek, że o wszelkich wystawionych na publiczny widok przezroczystościach już nie wspomnę. Szkoda straszna, bo zobaczyłby miły oku obrazek wystawiania na ulicę stołów, krzeseł i piwnych rollbarów. Mógłby poczuć smak letniego wieczoru, kiedy to błękit nieba zamienia się w czerń odsłaniając gwiazdy rozproszone światłem ogródkowych lampionów, do którego to widoku tak tęskno zimą. Jasne, że tną wtedy komary, ale z drugiej strony przypomnijcie sobie, jak cięły na ogródkach działkowych! W taki wieczór można wybaczyć nawet miejski huk przejeżdżającej po naszych uroczych ulicach rozklekotanej ciężarówki – ważne żeby po kolejnym piwie mogło być następne i żeby nikt w towarzystwie nie ośmielił się nawet napomknąć, że jutro trzeba iść do roboty.

Popularność miejskich ogródków piwnych to kolejny dowód na to, że dach, który wybudował sobie nad głową człowiek, żeby otoczyć się czterema ścianami jest niezbędnym, ale jednakowoż przykrym cywilizacyjnym wynalazkiem. Żeby się o tym przekonać wystarczy porównać posiłek spożywany na świeżym powietrzu, z tym w domowych pieleszach. Niby to samo, a jednak inaczej smakuje. Świadczy to o tym, że wciąż drzemie w nas atawistyczna miłość do otwartej przestrzeni nabyta w czasach gonienia z dzidą mamuta po trawie. To właśnie dlatego osoby pracujące w pomieszczeniach bez okien mogą żądać od szefa dodatku z pracę w szkodliwych warunkach i słusznie! To dlatego dzieci tak często wychodzą „na dwór” i to dlatego większość stworzeń na tej planecie czuje się źle w zamkniętych pomieszczeniach – wyłączywszy mojego psa, któremu wystarczy kilka kropel deszczu, by uznać, że spacer może spokojnie do następnego dnia poczekać.

Zatem restauracyjny ogródek stanowi dla nas namiastkę tej dawnej przestrzeni i realizuje jakąś do niej tęsknotę. Problem jednak w tym, na ile tęsknotę ową może zrealizować miejsce, w którym tylne nogi krzesła wspierają się o krawężnik oddzielający nas od ruchliwej ulicy, czy też dwa wystawione na chodnik stoliki, przy których spożywając obiad ma się wrażenie, iż zaciekawieni zawartością talerza nasi miejscy współmieszkańcy prędzej czy później przejdą nam przez sam środek zupy. Nie bądźmy jednak czarnowidzami, zanim sezon ogródkowy na dobre się jeszcze nie zaczął. Trzeba wierzyć w restauratorów i w ich wyczucie kompromisu pomiędzy chęcią zarobienia jakichkolwiek pieniędzy, a rzeczywistą powierzchnią, o którą mogą powiększyć latem swój lokal. A jak znam życie, to w tym roku miasto jak zwykle wyskoczy z jakimś nowym podatkiem ogródkowym czy inną koncesją na świeże powietrze i będziemy się cieszyć, jeśli w ogóle na zewnątrz uda się gdzieś zasiąść. Zawsze jednak wtedy możemy urządzić nieproszony piknik na działce pana prezydenta, żeby mu naszą do przestrzeni tęsknotą przyjemność zrobić…