Kiedyś moją sąsiadką była młoda dziewczyna, którą codziennie (no, może oprócz niedziel i świąt) odwiedzał młody chłopak. Z jakichś powodów dochodził tylko do domofonu, przez który potrafili rozmawiać godzinami. Dodam, że Ona mieszkała na parterze. Nazwaliśmy ich spotkania party line. Był to czas rozkwitu płatnych partnerów telefonicznych „zza siedmiu mórz”. Większość z nas zdecydowanie preferuje bardziej tradycyjną formę party. Pewnym przejawem naszego bratania się z Europą jest coraz częstsze przenoszenie różnych spotkań towarzyskich, uroczystości z lokali mieszkaniowych do lokali gastronomicznych. W maju zjedzenie obiadu niedzielnego w restauracji graniczy z cudem. Przyjęcia pierwszokomunijne co bardziej zapobiegliwi rezerwują dwa lata wcześniej. Organizatorzy obiadów biznesowych, by zrobić wrażenie na gościach, poszukują coraz oryginalniejszych miejsc. Kto pamięta dożywianie stołówkowe z trzyczęściowego termosu (na dole zupka, w pośrodku ziemniaki z mięskiem, a u góry surówka)? Obecnie alternatywą jest catering.

Luźne stroje, ciepły majowy wieczór, od czasu do czasu gromki śmiech roznosi się po okolicy, grono znajomych przy grillu i winie – oto scena z imprezy urodzinowej. Są prezenty, kwiaty, życzenia, ale przez całą uroczystość ani razu nikt nie zaintonował „sto lat”. Nikt nie wpadł na pomysł, aby wypić za zdrowie solenizanta. Pierwsza para wyruszyła w tany po czterech godzinach. Czy to nie dziwne? Posłuchajmy rozmów. Z reguły dotyczą one spraw ogólnych i powierzchownych (przypomnę, że jest to grono starych znajomych – niektórzy dawno się nie widzieli). Solenizant zauważył, że właściwie nikt nie spytał co u niego ciekawego słychać, ani nawet „jak tam zdrówko?”. Osoby przezeń nagabywane na tematy bardziej osobiste odpowiadają zdawkowo, niechętnie.  Większość osób zaczęła wychodzić około północy. Kiedyś imprezy o tej porze właściwie zaczynały się…
Czy to znak czasów? Mówi się o globalnym, superszybkim, lepszym przepływie informacji. Ale między dwoma urządzeniami, a nie ludźmi. Odległości nie stanowią problemu, kurczą się. Ale między kontynentami, między ludźmi rosną. Patrzymy w naszym M-2 na dziewiątym piętrze, jak w tej samej chwili w Los Angeles gwiazdy odbierają Oskary. Ale nie widzimy siebie. Słuchamy, jaki niesamowity dźwięk wydaje przejeżdżający jaguar. Ale nie słyszymy śpiewu ptaka… Chyba się trochę zagalopowałem. Ale może nie?

Jesteśmy narodem gościnnym i towarzyskim. Powracający zza „żelaznej kurtyny” często skarżyli się, że tam nie ma z kim pogadać, że Oni są tacy zamknięci, że jak nie mają żadnego interesu, to nie chcą cię znać, że na imprezach razem tańczy się osobno, że nie mogli tego wszystkiego wytrzymać. A teraz, co? Czy ten pośpiech za sukcesem dusi w nas radość imprezowania? Robimy się tacy jak Ci na Zachodzie? Czy taki jest koszt rozwoju?
Mówi się, że trzeba być dzieckiem przez całe życie. Pamiętamy jak to było w piaskownicy? „Cześć, jestem Maja, będę się z tobą bawić!” Płeć nie miała większego znaczenia, ważniejszy był stan posiadania: wiaderko, łopatka czy foremka. Nierzadko tworzą się już wtedy pary narzeczeńskie. Podstawówka, to wyraźny podział. My i one. Oni i my. Wojna światów. Głupie baby i dziecinne chłopy. Koleżanki omawiają romanse, koledzy westerny. Dyskoteka – dziewczyny podskakują razem, chłopaki ratują ściany przed zawaleniem. Przełom następuje gdzieś z końcem liceum. Prawdziwa miłość, pocałunki, platoniczne uniesienia, dramatyczne rozstania, skrywane uczucia. Czarne albo białe. Prywatki – same pary, „Stachu, jak to się robi?”… Potem wszystko już nie jest takie samo jak kiedyś. Praca, rodzina, dzieci, praca…

Obserwuję okołoczterdziestolatków. Impreza. Faceci: polityka, pieniądze, seks i piłka nożna. Kobiety: ciuchy, kosmetyczka, zakupy i nowa dieta. Czasem można dostrzec trzecią grupę – dyskutantów. Można ich rozpoznać po poważniejszych, bardziej przejętych twarzach. Trafiają tu ludzie o określonych osobowościach. Na swój prywatny użytek dokonałem podziału na cztery typy: 1-typowa kobieta, 2-typowy mężczyzna, 3-kobieta z cechami męskimi, 4-mężczyzna z cechami żeńskimi. Najbardziej interesujące typy, to 3 i 4. To oni tworzą kluby dyskusyjne. W dobrym tego słowa znaczeniu. Ale imprezy nie po to są, żeby się męczyć. Łatwiej jest sobie pogadać o wszystkim i o niczym. Trochę poplotkować. Dyskretnie wymienić parę konstruktywnych uwag na temat kogoś nieobecnego. Policytować się, kto więcej potrafił kiedyś wypić, a kto miał większego potem kaca. Zauważyć, że pan prezydent znowu przytył, a ta znana aktorka, to prywatnie wcale nie jest taka atrakcyjna, że pracownicy są leniwi, a pracodawcy wykorzystują ich do granic możliwości, że te stare firanki trzeba wreszcie wymienić… Może lepiej już opowiadać dowcipy? Śmiech oczyszcza i odpręża! Śmiech to zdrowie. Najlepszy moment, to ten, w którym najbardziej abstrakcyjny kawał doprowadza do łez, do totalnego, niczym nie ograniczonego rechotu. Jeszcze a’propos tańców: dlaczego kobieta nie może poprosić mężczyzny? Co w tym złego? Nie wypada? Dlaczego? Mamy przecież równouprawnienie wyborcze!

A co dzieje się, gdy powściągliwy zazwyczaj na spotkaniach ze znajomymi pan Józek, znajdzie się na imprezie wyjazdowej z pracy? Dusza towarzystwa, lew parkietu, pierwszy kawalarz. Panie są zachwycone, a on przechodzi sam siebie! Może imprezy ze starymi znajomymi, z krytyczną żoną, z konkursem: kto dzisiaj bardziej i szybciej się upije, już go trochę męczą i nudzą? Może krępują? Nie ma się przed kim popisywać? Może gdzieś tam podświadomie tęskni do starych czasów? Do wolności, luzu, braku odpowiedzialności, powagi. Chce być podziwiany, a tu, kto ma się nim zachwycać, jak wszyscy liczą mu lata i kilogramy.
Teraz przydałby się na koniec jakiś optymistyczny akcent. Genetycy stwierdzili, że człowiek stworzony jest, by żyć 125 lat. No nie wiem, czy to optymistyczne… Chociaż – przebywałem niedawno w gronie osób dużo starszych i widziałem jak potrafią się świetnie bawić. Jaki mają łagodny dystans do życia, poczucie humoru i nieustającą ciekawość świata. Myślę więc, że wszystko co najpiękniejsze, ciągle przed nami, że życie to jedna wielka impreza, ale bez przesady…

P.S.
Paracelsus kiedyś stwierdził, że nic nie jest trucizną i nie ma niczego co nią nie jest, wszystko zależy od dawki.