Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas

Pierwszy kontakt z przyzwoitym winem zazwyczaj przebiega tak samo: zdziwione, rozszerzone oczy, niewyraźna mina i wielki znak zapytania? Porzeczki i dym – gdzie ty tu czujesz porzeczki i dym? Po czym ten, który częstuje przekonuje częstowanego – no, jeszcze raz spróbuj. I co? No… – tu zapada chwila ciszy…- chyba rzeczywiście porzeczki i dym, a nawet trochę popiołu – odpowiada rozanielony degustator i od razu wiadomo, że nie poczuł absolutnie niczego, tylko mu głupio się do tego przyznać!
W takiej chwili można mu wcisnąć każdy kit, a i tak będzie z aprobatą kiwał głową: „no, a ten posmak w tle… zaraz zaraz…, nie podpowiadaj mi…., już mam: zmielony czołg T-134 pomalowany sprayami w wyraźną nutą zardzewiałego niemieckiego hełmu!”

Po jakimś czasie jednak zaczyna być z górki: z każdym próbowanym winem kubki smakowe zaczynają się budzić i już prawie potrafimy poczuć czym różni się australijski shiraz, od francuskiego cahora! Zaczyna się buszowanie po sklepowych półkach i zadawanie coraz to odważniejszych pytań. Tutaj, niestety, pojawia się zimny prysznic, ponieważ 99% hipermarketowych ekspedientek nie ma pojęcia, czym różnią się wystawiane tam wina. Wiedzą natomiast jedno, bo powtarzają to za coraz szerszą rzeszą klientów: a mianowicie, że bułgarska Sophia ostatnio się zepsuła! Ludzie przychodzą i pytają czemu Sophia jest ostatnio taka niedobra, jakaś taka, że pić jej już nie sposób. Ekspedientki wzruszają ramionami, bo skąd mają to wiedzieć. I racja – bo tu nie jest potrzebna wiedza sommeliera, ale uważnego socjologia. Sophia bowiem w ogóle się nie zepsuła – była, jest i będzie ohydna. Oto moi Państwo zmienił się nam po prostu smak. Nam, czyli społeczności, która przedkłada wino nad inne alkohole. Kiedy jeszcze na sklepowej półce wybieraliśmy pomiędzy Egri Bikaverem, a Sophią nie mogliśmy wiedzieć, że to świństwo w ogóle nie powinno się nazywać winem.

Dzisiaj, kiedy tyle już wiemy, bo przecież kosztujemy coraz częściej coraz lepszych win, już nie wypada pójść na przyjęcie z butelką za osiem pięćdziesiąt. Wypada przynieść coś smacznego, żeby wywrzeć wrażenie i żeby spokojnie nawijać o porzeczkach, dymach i popiołach. O taninach, beczkach z amerykańskiego dębu i francuskich apelacjach. Rozpływać się nad bukietem obsypanego medalami Bordeaux, krzywić w niesmaku usta na pomysł zakrętki miast korka i dekantować przyniesiony przysmak nad świeczką. A co, niech wiedzą, że się znamy! Wprawdzie zawsze zostanie jakaś drętwa podkrawacona grupa hiperprezesów ze swoją wódeczką i ogórkiem, ale z drugiej strony nie możemy przecież brać odpowiedzialności za rozwój ludzkiego rodzaju. Tym bardziej za cały!

Zatem Sophia się zepsuła! To jedna z najlepszych wiadomości w tym roku! Bijmy w dzwony, trąbmy na wiwat i chwalmy, ile wlezie. Udało nam się wreszcie doszusować do uciekającego nam świata. Udało się, bo dzielnie i na przekór wszystkim przeciwnościom ćwiczyliśmy swe wątroby z niewiarygodną wręcz konsekwencją. Nie spaliśmy po nocach, wydawaliśmy ostatnie pieniądze i poświęcaliśmy się na maxa. Nie przeszkodziły nam nasze narodowe cechy – ani nocne Polaków rozmowy, ani konieczność natychmiastowego ululania się po każdej, nawet najmniejszej, życiowej katastrofie. Wytrwaliśmy, a nasz trud nie poszedł na marne, bo skoro Sophia się zepsuła – my staliśmy się lepsi!