Autorem wpisu jest: Jarosław Gibas

Utarło się przekonanie, że artysta występujący w restauracji w okolicznościach, w których na stołach publiczności znajduje się coś do zjedzenia, to artysta, który się nie szanuje. Niespecjalnie jednak wiem, co dla artysty mogłoby być gorsze: to, że w trakcie jego scenicznego występu ktoś z publiczności postanowił coś przekąsić, czy też, to że publiczność siedząca przed pustym stołem miło się zabawia, dzielnie z sobą dyskutując i pokazując artyście gdzie akurat ma jego talent? Lata temu, w trakcie jednego z łódzkich festiwali teatralnych miałem przyjemność spędzać wieczór w jednej z restauracji z wielce szacownymi znajomymi. Sala była pełna, co cieszyło organizatorów, którzy wystawili na środek krzesło, mikrofon i zapowiedzieli najsłynniejszego poetę z pokolenia brulionowców. Poeta wyszedł, powiedział coś załamanym głosem, po czym dokładnie wszyscy goście tejże restauracji oddali się miłemu gawędzeniu. Po godzinie poeta zszedł ze sceny i jak się nie mylę, to chyba nawet ktoś przez chwilę zaklaskał!

Innym razem byłem świadkiem sytuacji, w której znany z telewizji polski artysta kabaretowy zapytany przed występem w restauracji, czy na stołach w trakcie jego występu mogą się znajdować potrawy odparł: „a mnie to nie robi!”. Tego samego wieczoru dał wspaniały mistrzowski występ i gdyby nie reakcja organizatorów, to byśmy go bisami na śmierć zamęczyli. Jakoś kotlet mu na stole nie przeszkadzał, bo jego artystyczna dusza miała świadomość, iż talent jego większy jest niż kotlet. A nie wszyscy artyści tę świadomość mają! Z reguły, co oczywiście napawa mnie olbrzymimi smutkiem, jest tak, że im mniejsza gwiazdeczka, tym większy problem potrafi zrobić. Doświadczenia w tym względzie najprzeróżniejszych agencji artystycznych są na to najlepszym dowodem. Mierny aktorzyna przybywszy ze spektaklem na jeden z katowickich LOT-ów tak namieszał przez występem, że próba kończyła się, kiedy już publiczność zapełniła widownię, dzięki czemu sam występ pozbawiony był sensu, skoro wszyscy dowcipy już z próby znali. Aktor jednak musiał pokazać swoją pozycję gwiazdy bez ustanku utrzymując, że mikrofon nie ten, sprzęt nie taki i garderoba za daleko. Tak długo swą nad kotletem wyższość wkoło udowadniał, że na koniec już nikt nie miał wątpliwości, który z nich większy!

Powie ktoś: „no przecież zachowanie publiczności jest wyrazem szacunku dla artysty, który przed nią występuje”. I owszem, ale przecież artysta wie gdzie się na występ wybiera! Chyba, że na tyle jest swą sławą otumaniony, że nie odróżnia Carnegie Hall od baru u Zdzicha… Jeśli zaś występ został zakontraktowany w restauracji, to trudno się spodziewać, że publiczność w nabożnym skupieniu i o pustych brzuchach artystę podziwiać będzie. Kilka lat temu jeden z najlepszych polskich konferansjerów przygotowywał się do poprowadzenia balu w zabytkowej kopalni w Wieliczce w ten sposób, że szczegółowo z szefem kuchni najpierw ustalał kolejność pojawiających się potraw, czas potrzebny na uprzątnięcie stołów i kolejne wejścia ze swoim artystycznym programem. Chciałoby się powiedzieć: „wilk syty i owca cała”. Niestety, to rzadki wypadek – z reguły bowiem artysta plus restauracja równa się problem.

Na szczęście rzecz ma się zupełnie dobrze, jeśli chodzi o lokalny rynek muzyczny – zespołów coverowych powstaje, jak grzybów po deszczu i to znakomicie, bo w tej gęstwinie żeby zaistnieć trzeba naprawdę nieźle zagrać. Ci, w większości młodzi ludzie, doskonale sobie zdają sprawę, że utrzymanie się z muzyki nie jest sprawą prostą i aby realizować własne ambitniejsze plany, to najpierw trzeba mieć za co hi-hat poskładać, czy struny do basu kupić. Rzecz to niezwykła, której wielu polskich gwiazdorów jakoś nie chce przyjąć do wiadomości, że największe hollywoodzkie gwiazdy kina zaczynały w klubach stand up commedy. A przecież zarówno Tom Hanks, Jim Carrey i Danny DeVito zaczynali od opowiadania dowcipów właśnie do kotleta. Sęk bowiem nie w tym, by tego nie robić, lecz w tym, by w końcu przerosnąć nie tylko kotlet, ale i klub w którym się zaczynało, czy miasto z dziesiątkami takich kotletowych przybytków. Niestety, artysta w naszym pięknym kraju ma tę zabawną cechę, że od razu jest artystą wielkim, jak pewien znany filmowy aktor, któregom kiedyś niechcący w jednym z katowickich pubów potrącił. Zjechał mnie akuratnie wywołując ogromną wesołość trzódki swoich znajomych. Nie oponowałem – w końcu to ja potrąciłem zamaszystością swoją, a poza tym żal odbierać komuś radość pokazania wielkości. Inna rzecz, że pod koniec wieczoru, w trakcie którego go skrupulatnie i z daleka omijałem w końcu nie wytrzymał i uraczył mnie takimi oto słowy: „no, mógłby mnie pan przynajmniej jeszcze raz potrącić!”